Na początku chciałabym podkreślić, że nie ma jednego wzorca postępowania czy czucia wobec straty dziecka.
Marta Lackowska: Na początku chciałabym podkreślić, że nie ma jednego wzorca postępowania czy czucia wobec straty dziecka. To, o czym mówię może pewnie wywoływać zarówno reakcje typu: „o, zetknęłam się z tym samym; mam tak samo!”, jak i zupełnie przeciwne. I jedna i druga konfrontacja wydaje mi się czymś dobrym, bo pobudza do myślenia na rzadko poruszany, a tak ważny temat. Temat styku Życia i Śmierci w łonie. Mam poczucie, że jego społeczna tabuizacja jest szkodliwa zarówno z perspektywy rodziców w żałobie, którzy mogą czuć się odosobnieni w swoim doświadczeniu, jak i bliższych i dalszych im osób, które nie wiedzą, jak się zachować. I stąd potrzeba dzielenia się moją historią – mam nadzieję, że pomoże ono osobom po stratach oraz ich bliskim.
Marto, masz za sobą dwie straty, czy możesz opowiedzieć na jakim etapie ciąży utraciłaś swoje dzieci? I czy w jakiś sposób różnicujesz te straty? Jak reagowało na nie otoczenie? Jak te reakcje odbierałaś?
M.L. Najpierw był sierpień 2014. Od miesiąca wiedzieliśmy, że jesteśmy w ciąży. Byliśmy tacy beztrosko szczęśliwi, spokojni! Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że ciąża może oznaczać śmierć zamiast nowego życia… W kolejnych ciążach bardzo trudno było mi pogodzić się z tym, że ten brak strachu utraciłam. Ani chwili nie niepokoiłam się o tamtą ciążę, po prostu w pewnym momencie, na kolejnym USG okazało się, że to już koniec, że nie ma pulsu, poronienie zatrzymane nastąpiło pewnie 1-2 tygodnie wcześniej, czyli w 7. tygodniu ciąży.
Słyszałam wówczas raniące, kompletnie niepomocne komentarze typu: „to się często zdarza”, „Przynajmniej wiesz, że możesz zajść w ciążę”; „jeszcze macie czas”.; „zobaczysz, za rok wszystko będzie inaczej”.
No i było inaczej, oj było…
Byłam w kolejnej ciąży. Córeczka miała się urodzić na początku września 2015. W nocy z 3 na 4 września spałam długo, ale niespokojnie. Śniło mi się, że Mila się nie rusza. Po obudzeniu niepokój pomieszany ze strachem nie ustąpił. Pojechaliśmy do szpitala. Siedzieliśmy w samochodzie próbując wyczuć ruch, powtarzając błagalnie „rusz się Milutku, proszę…”
„Nadal jest ułożona pośladkowo. [wieki ciszy, nieprzenikniona twarz lekarza i ukochana twarz Michała wpatrujących się w monitor; monitor ustawiony tak, że go nie widzę] Nie mam dla Państwa dobrych wiadomości. Zawołam jeszcze kolegę, ale to ewidentne”. Słowa, którymi informuje się o stracie dziecka część kobiet (ja do niej należę) zapamięta na bardzo długo, dlatego bardzo warto zadbać o to, by były w miarę łagodne…
Potem nastąpiło popołudnie czekania na salę porodową i noc rodzenia śmierci, na końcu którego trzymaliśmy na rękach stygnące, ukochane, wyczekane ciałko.
Majestat tamtej Śmierci; groza, ból, żałość, cisza, i Miłość tamtej nocy pozostają poza słowami…
Najogólniej ujmując, wiele reakcji na tamtą pierwszą stratę deprecjonowało ją, czy wręcz negowało.
Kiedy umarła Mila miałam poczucie, że stanowiło to pewnego rodzaju dopełnienie, dopowiedzenie tamtej historii. Skoro tamta śmierć nie wszystkim „wystarczyła” do bycia uhonorowaną, przyjętą do wiadomości, to po niej nastąpiła kolejna, trudniejsza do pominięcia. Śmierci w ostatnim tygodniu ciąży nie da się już nie zauważyć. Trudno udawać, że nie było brzucha, terminu porodu za kilka dni, stosów upranych ubranek i kołyski czekających w domu. Trudno powiedzieć, że to nie było dziecko, człowiek. To było 3300g pięknego, zdrowego dziecka, tylko – z nikomu nieznanego powodu – nieżywego… Biała trumna dla dziecka zmarłego w 39. tygodniu ciąży ma 60 cm, niesie się ją jak becik…
No i faktycznie, o ile pierwsza strata wywołała deprecjonujące ją komentarze, to druga sprawiła, że wszyscy zaniemówili…
Czy ja sama różnicuje te straty? Tak, natomiast przy obu stratach zauważyłam, że jest w człowieku silna tendencja do szeregowania cierpienia – ona ma łatwiej, ona ciężej… . A przecież nie ma miernika do cierpienia i takie ocenianie rzadko jest trafne ze wszystkich punktów widzenia.
Nie można stopniować rozpadu świata. „Mi się rozpadł bardziej. Tobie mniej.”Rozpadł się. Stoję zdumiona i zapłakana w tych zgliszczach i ruinach. Z daleka docierają do mnie nienaruszone kataklizmem światy innych ludzi i potęgują zdumienie. Czy kiedyś uda się tu posprzątać?
Rozróżniając te dwie straty, nie chcę mówić, czy któraś była łatwiejsza. Były inne, ale i podobne. Inne, bo dodatkowe 7 miesięcy ciąży w drugim przypadku, to dla ciała, umysłu i Duszy/Serca długo. Było więcej czasu, żeby ciało przyzwyczaiło się do oczekiwania tworzonego nowego człowieka, by umysł snuł kolejne fantazje o tym, jak to będzie, kiedy ten człowiek będzie już na zewnątrz, i wreszcie Sercu, by z każdym odczuwanym w brzuchu ruchem coraz silniej ukochiwać to nowe życie w sobie, coraz bardziej tęsknić do chwili, gdy się je powita w ramionach. I ta tęsknota w jakimś sensie pozostała ze mną do teraz.
Obie straty były podobne, bo za każdym razem odeszła ode mnie Dusza Dziecka, na którą bardzo się cieszyłam, czekałam. W pierwszym przypadku więcej było duchowości, w drugim fizyczności tej obecności kogoś we mnie.
Prawdę mówiąc, mam poczucie, że za jednym i drugim razem przyszła do nas ta sama Dusza. Stąd w tym co mówię, często „pomijam” pierwszą stratę, i faktycznie tęsknota za Bąblem jest inna, w jakimś sensie znacznie mniejsza niż za Milą.
Czy miałaś jakąś „strategię” na to w jaki sposób poradzić sobie z utratą? Pomysł na to jak przetrwać?
M.L. W pierwszej chwili chciałam odpowiedzieć, że nie miałam, ale jak sobie przypominam wszystko, co robiliśmy z Mężem po stratach, to chyba owszem, można to nazwać strategią. A nawet dwoma typami strategii: radzeniem sobie ze stratą i „działaniami naprawczymi”, które miały zwiększyć szanse na donoszenie ciąży w przyszłości.
Pierwszy typ strategii obejmował różne działania na różnych etapach żałoby. Po drugiej stracie było tych etapów więcej. Najpierw było załatwianie wszystkiego, co wiązało się z pogrzebem. Wiedzieliśmy, że ten pogrzeb będzie jedyną imprezę, którą zrobimy Córce, więc musieliśmy zrobić go idealnym. Tworzyliśmy rytuał powitania i pożegnania zarazem, ułożyliśmy przemówienia, wybraliśmy piosenki, zrobiliśmy prezentację slajdów ze zdjęciami pokazującymi całą ciążę, przećwiczyłam śpiewanie „Anielskiego orszaku”. A potem trzeba było to wszystko powiedzieć i wyśpiewać bez załamania głosu, żeby Mila była z nas duma… Dla nas pogrzeb był bardzo ważny.
Potem uciekliśmy na tydzień w góry. Z perspektywy czasu, sądzę że biorąc pod uwagę zdrowie fizyczne było to nierozsądne, ale psychicznie konieczne. Chodziliśmy po Beskidzie Sądeckim całymi dniami, po 8-9 godzin; wszystko mnie bolało, ale miałam poczucie, że jeśli się zatrzymam to się rozpadnę, oszaleję, zatracę w ciemności, która mnie woła spod zaciskanych powiek.
W tym okresie najintensywniejszej żałoby bardzo dużo czasu spędzaliśmy razem z Mężem. Jednym ze sposobów radzenia sobie z pustką w domu było oglądanie filmów. Okazuje się, że nie jest łatwo znaleźć lekki, ale nie głupi film, w którym nikt nie ma problemów z ciążą, nie ma małych, wzruszających dziewczynek, film, w którym nikt nie umiera… Wiele filmów polecanych wówczas przez znajomych zawierało elementy, które mnie przyprawiały o wybuch płaczu, a im nawet się nie skojarzyły z naszą sytuacją. Moje asocjacje były bardzo wyostrzone.
Chciałam szybko wrócić do pracy, żeby „czymś się zająć, a nie tylko siedzieć w domu i płakać”, jak to się skrótowo określa. Ale czasem, gdy pojawiało się kilka obowiązków na raz, praca zamiast być terapią zajęciową, była przytłaczającym stresem – „przecież ja nie chcę tego wszystkiego robić, nie dam rady, chcę tylko siedzieć i płakać”. Sądzę więc, że z powrotem do pracy warto uważać na swoje własne potrzeby i ich zmienność w czasie. Ja miałam bardzo komfortową sytuację pracy z przyjaciółmi, którzy na nic nie naciskali.
W kolejnych tygodniach pojawiło się we mnie poczucie, że straciłam radość życia. Że niby sobie jakoś radzę, próbuję funkcjonować normalnie, zajmować się zwykłymi sprawami, jak wcześniej, nie płakać za długo; a potem w konfrontacji z otoczeniem widziałam, że czasem przypływa fala smutku i zalewa mnie bez reszty. Nie ważne, czy wśród ludzi znanych, czy nie, bliskich czy dość postronnych, w środku imprezy, czy miłej rozmowy z przyjaciółmi. Przychodziła i wypierała radość, a ona ustępowała zupełnie bez walki. Dopiero gdy smutna fala samoistnie się cofała, odsłaniała jasne, radosne dno. W pierwszych miesiącach po porodzie Mili, amplitudy były dość duże. Po czterech miesiącach od straty uczestniczyliśmy przez krótki czas w weselu przyjaciół. Wtedy właśnie zauważyłam dużą rozpiętość mojego nastroju, który w pół godziny zmieniał się od płaczu w kącie do radosnego skakania na parkiecie. Podobnie podczas delegacji zawodowych – potrafiłam z przyjemnością uczestniczyć w dowcipnej, lekkie konwersacji z kolegami, a w drugiej chwili wycofać się do mojej fali smutku.
Wtedy chyba wdrożyłam decyzję o niehamowaniu radości. Ponieważ przychodziła rzadko, stała się bardzo cenna i pozwalałam jej głośno się wyszaleć. I tak już zostało.
Zauważyłam też, że po śmierci Córeczki stałam się odważniejsza. Dotknęłam jakiegoś tragicznego Absolutu, styku Życia i Śmierci, a potem życie nie jest takie samo. W ciągu roku, który minął między porodem Mili a zajściem w kolejną ciążę zrobiłam co najmniej kilka rzeczy, których nie zrobiłabym gdyby nie jej śmierć. Przy każdej z nich zapalała mi się w Duszy diodka z napisem „urodziłaś martwe dziecko, a tego nie zrobisz??? Phi!” I tak na przykład zostałam pilotem paralotni. W locie jest się bliżej Dzieci, które odeszły…
Uważam, że z każdego wydarzenia w życiu można zrobić talizman; rodzaj momentu Mocy. Od jakiegoś już czasu tak właśnie traktuję śmierć Mili, jej poród, pogrzeb i późniejsze odbudowywanie siebie i mojego świata. Skoro mnie to nie zniszczyło, to już nic nie zniszczy. I nie w myśl – błędnej według mnie – maksymy, że „co cię nie zabije, to cię wzmocni”. Ciosy same w sobie nie wzmacniają, tylko osłabiają. Raczej – póki cię coś nie zabije, możesz z tym pracować i zrobić z tego co tylko chcesz.
Drugi typ strategii – wszystkie działania, które miały zwiększyć szanse na donoszenie kolejnej ciąży – nie pojawia się oczywiście u wszystkich rodziców w żałobie, bo zależy od tego, czy chcą i mogą próbować kolejny raz. My mogliśmy i chcieliśmy. Jednak wobec braku rozpoznania przyczyn śmierci naszych Dzieci, nie wiedzieliśmy, co dokładnie mamy zmienić, czy naprawić. Robiliśmy więc wszystko, co wydało nam się sensowne dla poprawy zdrowia fizycznego i psychicznego oraz „przebłagania Losu”. Być może z daleka przypominało to wszystko rozpaczliwe machanie rękoma, żeby nie utonąć, ale okazało się skuteczne – nie utonęliśmy!
Przede wszystkim próbowaliśmy różnymi sposobami poprawić nasze zdrowie – oczyszczaliśmy organizm z toksyn i pasożytów stosując kilka różnych protokołów, także dietetyczny. Część procedur przechodziliśmy razem, ale wiadomo, że ze względów czysto fizjologicznych, część działań przypadła tylko mnie. I wprawdzie wszystkie je pokornie wykonywałam licząc, że dzięki nim wyeliminujemy kolejne potencjalne zagrożenia, ale w głębi duszy było mi z nimi trudno. Te naprawcze działania mówiły wszak „ostatnio nie byłaś wystarczająco dobra. Twój organizm zawiódł. Poroniłaś!” Znamienne, że w języku polskim nawet ten czasownik jest oskarżycielski – pokazuje kobietę jako podmiot działania – poronienia. Nie lubię go… Coś we mnie krzyczy w odpowiedzi „ale przecież ja nic nie zrobiłam! Stało się, wbrew mnie!!!”
W ramach dmuchania na zimne zdecydowaliśmy się też w kolejnej ciąży na dodatkowe cykliczne badania czynnika destrukcyjnego łożyska (choć histopatologia Milowego łożyska nie wykazała nieprawidłowości). Znów, mieliśmy nadzieję, że w ten sposób ograniczamy pulę aspektów, w których coś może pójść nie tak. Zdecydowaliśmy się też, że końcówkę ciąży spędzę w szpitalu pod obserwacją, a poród zostanie wywołany przed 39. tygodniem, czyli przed momentem, kiedy Mila umarła. Znów, trudno powiedzieć, czy było to potrzebne – nigdy się tego nie dowiemy, ale w jakimś sensie czuliśmy się pewniej podejmując takie decyzje.
Równolegle starałam się dbać o zdrowie psychiczne i w jakiś sposób nadać sens śmierciom… Szukałam ukojenia w medytacjach mindfulness, snach, modlitwach, słowach mądrych ludzi, których uznaję za autorytety, intensywnie pracowałam terapeutycznie wykorzystując kilka metod.
W jaki sposób straty wpłynęły na Twoją relację z mężem? Jak sobie radziliście w tym najtrudniejszym czasie? Masz poczucie, że to doświadczenie umocniło Wasz związek?
M.L. Straty na pewno nas do siebie zbliżyły. Szczególnie śmierć Mili, tamten cichy poród oraz pogrzeb były doświadczeniami wyjątkowymi. Czuliśmy się wtedy bardzo we troje, jak normalna rodzina…
O ciążach i porodach mówię zwykle w liczbie mnogiej: jesteśmy w ciąży, rodziliśmy. Z żałobą było trochę inaczej – po pierwszym okresie po śmierci Córki (który trwał może trzy miesiące, może cztery), poczułam, ze jesteśmy z Mężem w zupełnie innych procesach. Moja żałoba nadal była bardzo silna, podczas gdy u niego intensywny etap zakończył się znacznie szybciej. Pojawiło się wówczas we mnie poczucie osamotnienia w żałobie. Wiązało się ze strachem przed krytyką i odrzuceniem, czy zniecierpliwieniem wobec mojego procesu. Bałam się usłyszeć: „No ile można?”. I o ile po pierwszej stracie taki komunikat od bliskiej rodziny się pojawił, to po drugiej na szczęście nie. Czy naprawdę muszą się wydarzyć kolejne straszne rzeczy (kolejna strata, w jakimś sensie „straszniejsza”, o ile można tak stopniować stratę dziecka w 3 i 9 miesiącu ciąży…), żebyśmy nie negowali prawa matki do bólu i jego przeżywania w czasie?
Wracając do relacji z Mężem, więziotwórcze było wspólne szukanie możliwych działań naprawczych (w czym Michał jest nieoceniony) i wspólne ich przechodzenie. Pewnego razu Michał spytał o sprawę naszego rodzicielstwa przedstawicieli starszyzny plemiennej z Ekwadoru, którzy właśnie odwiedzali Warszawę. Ich słowa zapadły nam w pamięć: „Życie to nie jest coś co wypływa z ludzkiego intelektu. Ono płynie z dużo wyższego Źródła. Ciągle zastanawianie się czemu wasza córka zmarła i co jeszcze możecie zrobić, żeby to się nie powtórzyło, jest w pewnym sensie brakiem pokory wobec tego Źródła”. Jako drugą część odpowiedzi pokazali Michałowi masaż stóp, który – jak do nich przyszło – był specjalnie dla mnie. Pokochałam tę sekwencję ruchów, a Michał dzielnie wykonywał ją prawie co wieczór, łącznie z czasem, gdy już w szpitalu czekaliśmy na narodziny Miłosza 🙂
Masz poczucie, że już zakończyłaś proces żałoby? Jeśli tak to kiedy poczułaś, że jesteś gotowa na kolejny etap, na kolejną ciążę?
M.L. To chyba najbardziej złożone zagadnienie. Żałoba… mówi się o jej przeżywaniu, ale przecież nie ma mierników tego, czy już się ją przeżyło. Ona z czasem, ale przede wszystkim z pracą nad nią, przechodzi z pierwszego planu w tło. I – na mój obecny stan doświadczenia – zostaje w tym tle na zawsze. Słyszę ją w tym tle, jak znajomy, zaprzyjaźniony już, spokojny szum – trochę melancholijno-nostalgiczny, tęskniący… Taki szczęściosmutek. Od czasu do czasu, żałoba przebija się na pierwszy plan; zwykle z powodu jakiegoś bodźca zewnętrznego (dziecka w podobnym wieku, wspomnienia z okresu ciąży, rocznicy porodu), ale czasem po prostu wzbiera wewnętrzna fala tęsknoty za coraz dawniej już niewidzianym i nietulonym Dzieckiem.
Ukłuliśmy z Mężem pojęcie żałogu, który mówi o najintensywniejszym czasie żałości. Połóg bez noworodka jest straszny, bo jest wy-natur-zeniem. Ciało krzyczy o dziecko, które wytworzyło i urodziło. Tej cielesnej, zwierzęcej części żałoby nie da się uciszyć niczym – ani wyjaśnieniami medycznymi, ani duchowymi. Zwierzę ich nie rozumie, chce tylko tulić swoje dziecko. Tamten czas, pierwsze 2-3 miesiące po porodzie, wspominam jako najgłębszą noc mojego życia – zimną, beznadziejną pustkę wypełnioną czarną tęsknotą. Teraz tamta przestrzeń jest częścią mojej Duszy – wiem, gdzie jest i wiem, jak jej nie aktywować, jak się w niej nie zatracać.
Jakkolwiek żałoba pozostaje w tle, to myślę, że do podjęcia decyzji o kolejnej ciąży, potrzebna jest umiejętność sprowadzenia jej do tła na większą część czasu (czyli ponad połowę, niekoniecznie 95%). Nikomu nie jest przyjemnie mieć mamę, która większość czasu płacze za zmarłym dzieckiem. I choć w ramach nietłumienia i nieukrywania pozwalam sobie niekiedy na chwilę płaczu przy Miłoszu, to staram się nie żywić tego smutku i nie dać mu się rozbuchać – wszak jednocześnie jest we mnie wielka Radość z powodu żywego dziecka i chcę dać jej przestrzeń!
Czy miałaś chwile zwątpienia i myśli „może nie jest nam dane urodzenie dziecka”? Co pomogło Ci podjąć decyzję o tym by spróbować kolejny raz?
M.L. Owszem, chwile zwątpienia miałam. Często myślałam ze strachem, że jestem już dość stara jak na matkę, że za długo siebie z Mężem nawzajem szukaliśmy i teraz nie zdążymy naszej miłości ucieleśnić. Decyzja o kolejnej ciąży? Właściwie to nie była decyzja, raczej potężny instynkt, pragnienie żywego, rozwijającego się dziecka, towarzyszenia mu w życiu, patrzenia jak rośnie; pragnienie zostania rodziną. Choć faktycznie, ok. 10-11 miesięcy po śmierci Mili był moment, w którym poczułam, że wypracowałam moją małą stabilność w żałobie, wreszcie jestem spokojniejsza i nie chcę/boję się zburzyć ten spokój przez kolejną ciążę, która na pewno wywoła stres i lęk przed znów-możliwą śmiercią. Bo nowe życie umożliwia nową śmierć…
Co z perspektywy czasu było największym wsparciem w całym procesie żałoby?
M.L. Na pewno Mąż z jego wyrozumiałością i współbyciem. Na pewno przyjaciele, Rodzice i Siostra, którzy pozwalali mi mówić o moim smutku i płakać kiedy potrzebowałam, chodzili ze mną na grób Mili. Sami pokazywali mi swoje łzy i bezradność… Takie reakcje są trafniejsze niż próby pocieszania lub bagatelizowania, które tak irytowały mnie po pierwszej stracie.
Pomocne były też świadectwa innych osób, które przeżyły lub zetknęły się z podobną historią. Jeśli zaczniemy mówić o śmierci dziecka, to okazuje się, że takie tragedie wydarzają się stosunkowo często – niemal każdy słyszał w dość bliskim otoczeniu o śmierci na zaawansowanym etapie ciąży.
Szczególnie ważny dla mnie i Męża okazał się list napisany przez przyjaciółkę mojej Mamy, która wiele lat temu tuż po porodzie straciła córeczkę. List był adresowany do moich Rodziców i wyjaśniał im, jakich zachowań mogą się po nas spodziewać, oraz jakie reakcje mogą być dla nas wspierające, a jakie trudne. Mama pokazała mi ten tekst i przyznaję, że to świadectwo przefiltrowane przez czas trafiało w dziesiątkę. Już wtedy zrozumieliśmy, jak ważne jest dzielenie się takimi doświadczeniami…
Wzruszająca pomoc przyszła od kilku zagranicznych przyjaciół związanych z moją pracą. Kiedy rozeszła się wiadomość o śmierci Mili, hinduska profesor pracująca w Londynie i hiszpańska profesor z Madrytu zaproponowały mi i Mężowi gościnę. Na etapie uciekania z pustego domu, takie tygodniowe wyjazdy i przebywanie z życzliwymi, mądrymi kobietami, były bardzo ważne i pomocne. Kojące i wzruszające były też liczne inne przejawy życzliwości, modlitwy i wsparcia od bliższych i dalszych znajomych, które przychodziły nie tylko bezpośrednio po stratach, ale nawet podczas kolejnej ciąży.
Wspierająca była też terapia, na którą zgłosiłam się około czwartego miesiąca po śmierci Córki. Mam dużą wdzięczność dla Fundacji Nagle Sami, w szczególności dla Ani Sokołowskiej, która prowadziła mnie nie tylko przez kilka pierwszych miesięcy najsilniejszej żałoby, ale też w czasie decydowania o kolejnej ciążki i przez prawie cały jej okres. Nasze spotkania były miejscem, w którym mogłam pobyć z wieloma wymiarami straty – stratą dziecka, stratą roli mamy, stratą marzeń o przyszłości z Milą.
Jakie zachowania, reakcje, słowa były dla Ciebie trudne?
M.L. Z tego co napisałam o różnicy miedzy dwiema stratami już wynikało, że przede wszystkim trudne było dla mnie umniejszanie strat, w szczególności tej pierwszej. Ale pojawiało się wiele innych reakcji, o których wiem, że wypływały z troski i chęci wsparcia, ale aktywowały we mnie albo żałość albo złość.
Ważne społeczne jest aby pamiętać, że dziecko to nie chomik. Brzmi to obcesowo, ale reakcje ludzi często wyglądają, jakby tak właśnie myśleli. „będzie kolejne i wszystko się odmieni” to kwintesencja tego podejścia. Osobie, która straciła partnera nie mówi się przecież „może to i dobrze, słabego zdrowia była/a; chorował/aby bardziej. Znajdziesz sobie nowego zdrowego męża/nową żonę!” Nawet jeśli czasem to „prawda”, to na pierwszych etapach żałoby mówienie o tym jest jak pokazywanie stołu z pysznymi potrawami osobie, która właśnie wymiotuje. A na kolejnych etapach…? Nie wiemy, kto jest na jakim etapie. No i ostatecznie nie wiemy, czy ta bezrefleksyjnie rzucona przepowiednia się ziści; czy wdowa znajdzie inną szczęśliwą miłość, czy matka w żałogu będzie miała kolejne dziecko…
A wobec śmierci dziecka tak się mówi: „będzie następne, jesteś młoda”. Brzuch jest wielką granicą, która oddziela te dwa typy reakcji, myślenia…
Żałoba za zmarłym dzieckiem jest czymś innym niż żałoba za rodzicielstwem, które nie może być spełnione. To są inne sytuacje i inne procesy żałobne. Nie ma sensu ich porównywać.
Ze śmiercią Mili wiąże się wiele strat, jak zauważyła pewnego dnia moja terapeutka. Strata Dziecka pociąga za sobą lawinę strat znacznie drobniejszych, samych w sobie nieistotnych. Ale że występują w grupie, a w dodatku trafiają na teren, przez który przetoczył się właśnie wielki kataklizm głównej straty, są dotkliwe. Przepełniają czarę goryczy, żałości, żalu, czasem pretensji do bliżej nieokreślonego Losu czy okoliczności.
W jakiś najdramatyczniejszy, stały sposób, traciłam każdy dzień „zwykłego” rodzicielstwa – przypominał o tym choćby dzień matki i ojca, które w zeszłym roku, w piątym i szóstym miesiącu ciąży odważyliśmy się celebrować. Straciłam możliwość patrzenia na to, jak moi Rodzice cieszyliby się moimi Dziećmi. Tamten Dzień babci i dziadka był szalenie smutny… owładnęło mną poczucie, że nie jest mi dane obchodzić go w żaden sposób – moi Dziadkowie nie żyją, moje Dzieci, które zrobiłyby Dziadków z moich Rodziców, też nie. Jest we Wszechświecie wzruszający, przenikliwie piękny komentarz mojego Taty: „przepraszam… chciałem pójść na cmentarz w dzień dziadka, ale się rozchorowałem. Byłem dopiero wczoraj”. Jest mnóstwo miłości, której nagle uleciał podmiot zmuszając do znalezienia nowych środków wyrazu, zupełnie innych od tych, do których wszyscy się szykowaliśmy.
Pojemnym typem strat są straty społeczne, związane z różnymi konwencjonalnymi gratulacjami i pochwałami. Mnie brakowało docenienia porodu. Miałam poczucie, że tamtej nocy, spokojnie i ze śpiewem rodząc martwą Córeczkę dokonałam jednej z najtrudniejszych rzeczy w życiu. I nagle ten wielki wyczyn staje się przemilczany społecznie. Nikt nie gratuluje, nie daje kwiatów, nie patrzy z podziwem. I niby sama czuję, że gratulacje byłoby nie na miejscu, ale czegoś mi brakuje, jest mi smutno, że to też straciłam. Chciałabym usłyszeć „wow! Jak się cudownie spisałaś! Ale byłaś dzielna!”
Czasem ulegam pokusie, by udawać choć przez chwilę „zwykłą” matkę w nadziei, że usłyszę wszystkie te miłe, konwencjonalne teksty. Robię eksperyment – idąc do znajomej fryzjerki, która widziała mnie w zaawansowanej ciąży, odpowiadam na jej pytania nie zdradzając, że mówimy o nieżywym Dziecku. I wreszcie słyszę to wszystko, co słyszą „normalne” mamy: „jak pani świetnie wygląda! W ogóle nie widać, że była pani w ciąży!” Ale najważniejsza okazuje się inna część rozmowy, o której wcześniej w ogóle nie myślałam. Kobieta z entuzjazmem zadaje pytania, które „normalnie” są ważne, a które wobec Śmierci gdzieś się zagubiają, jakby traciły na znaczeniu:
„chłopiec czy dziewczynka?”
„dziewczynka” – odpowiadam nagle wzruszona.
„jak się nazywa?”
„Mila” – jakie to proste! Jakie piękne tak rozmawiać! Orientuję się, że moje odpowiedzi są adekwatne; w jakimś stopniu, ujęciu moja rzeczywistość mieści się w konwencji!
„ładnie…” – z rozmarzoną miękkością komentuje fryzjerka uruchamiając we mnie mnóstwo sprzecznych uczuć. Myśli gnają jak szalone: wzruszone – „Tak, bardzo ładnie”; gorzkie – „i co z tego?! Rzadko go używam… takie… zmarnowane…”.
Tymczasem kobieta podsumowuje: „Gratuluję! Dziecko to takie szczęście.”
To ostatnie zdanie długo brzmi w mojej głowie – w pierwszym odruch chciałam wykrzyknąć „ale ona nie żyje!”, a potem przyszła zgoda: „tak, Szczęście” – odpowiadam cicho.
Podobna sytuacja wydarzyła się kiedyś w sklepie, do którego poszłam z Mężem. Sprzedawczyni zapytała nas o dziecko, my podaliśmy imię i wymiana zdań zakończyła się uśmiechem. Wyszliśmy ze sklepu wzruszeni – przez chwilę czuliśmy się jak „prawdziwi” rodzice…
Z kolei jeśli kontakt z dawno nie widzianą osobą, która wiedziała o mojej ciąży, ale nie o jej zakończeniu, jest nagły, nie dający mi szansy na przygotowanie się, to wywołuje często ostry żal. „Zwykłe”, radosne pytanie o to, „jak mała”, „jak mama” przypominało, jak blisko spełnienia marzenia byłam. Wracały trudne emocje, które towarzyszyły mi w pierwszych dniach po porodzie, gdy każda rozmowa telefoniczna z kolejną bliską osobą zaczynała się od czegoś, co porównywałam z uderzeniem rozmówcy obuchem w głowę. Na rozćwierkane pytanie kierowane do kobiety, o której wiadomo, że na dniach spodziewała się dziecka („co tam? Już???”), odpowiedź wbijała w fotel. Zalegała straszna, zszokowana cisza – pełna zdumienia, przerażenia, niedowierzania, będąca jednym wielkim brakiem słów; końcem kultury, konwenansów, przewidywalnych reakcji społecznych. Kilka miesięcy po tamtych wydarzeniach sytuacja potrafi się powtórzyć.
Przemilczenie dotyczy też ciąży w ogóle, ludzie nie wiedzą, jak o tym mówić, tak samo jak nie wiedzą, jak wyrazić uznanie za „martwy” poród. Jedną ze smutniejszych scen, która uświadomiła mi kolejną stratę społeczną, było spotkanie rodzinne, na którym oprócz mnie, była kuzynka, która rodziła w podobnym czasie, co ja. W pewnym momencie wszystkim zebrało się na głośne wychwalanie jej powrotu do figury. Siedziałam obok i nie wierzyłam – zostałam pominięta! A przecież ja też wróciłam już do figury! Ale jestem przezroczysta. Śmierć mojego Dziecka spowija mnie szczelną czapką niewidką. Ja nie usłyszę, że pięknie wyglądam po ciąży, tak jak nie usłyszałam „gratulacji” za poród. Takie rzeczy słyszą „prawdziwe” matki, czyli matki, które w wyniku ciąży „mają” żywe dzieci. Matkom-niematkom się tego nie mówi. W ogóle najlepiej z nimi rozmawiać ogólnikowo. Bo jeszcze się taka popłacze, a to przecież niepotrzebne i niewygodne dla wszystkich.
Po śmierci dziecka w łonie nie jesteś traktowana jak matka. Pewnie dlatego, że nikt ci o twoim tragicznym macierzyństwie nie chce przypominać. Rozumiejąc tę motywację, trudno jednak zaprzeczyć, że wzmacnia ona – jak wiele innych elementów tej układanki – wypieranie śmierci dziecka ze społecznego dyskursu.
Opowiesz o swojej trzeciej ciąży? Jak ją przechodziłaś? W jaki sposób radziłaś sobie z lękiem o dziecko?
M.L. Jeszcze przed trzecią ciążą miałam ciągle poczucie, że jestem WCIĄŻ….w ciąży.
Moje dwie pierwsze ciąże skończyły się raptownie, urwały bez zwyczajowej kontynuacji. Za drugim razem wielki brzuch stał się nagle pusty, ale ramiona też. Zwierzę, które przez 9 miesięcy szykowało się do porodu i zajmowania maleństwem było w szoku, bo poród – wprawdzie sztucznie wywołany, ale owszem był, za to maleństwa nie było. Zostały fantomowe kopniaki, poczucie pustki na piersi, w ramionach. I ogromne, łaknące (dawania i brania) miłości zdezorientowanie, które trudno utulić.
Moja ciąża nie tylko została przerwana, ona została zawieszona. Identyfikowałam się z kobietami w ciąży. Jakaś część mnie nadal w niej była. Ciekawe, że nie czułam wspólnoty z matkami żywych dzieci – nie czułam ich problemów z chorobami, nieprzespanymi nocami, kolkami i ząbkowaniem… Nie wiedziałam, jak to jest mieć żywe dziecko. Wiedziałam, jak to jest na nie czekać, gdy jeszcze jest w brzuchu… Nadal czekałam, choć chwilowo go tam nie było. Ale i tak niemal fizycznie, boleśnie i tęskno czułam jego obecność wokół, przy mnie. Oboje czekaliśmy. Byłam wciąż…
Kiedy już ta trzecia ciąża się zmaterializowała, pojawiła się swoista wewnętrzna walka. Z jednej strony próbował panoszyć się strach, za którym stało doświadczenie dwóch strat. Bardzo rozsądnie podpowiadał on, żeby się nie przywiązywać! Brak przywiązania do kolejnego dziecka może przecież zminimalizować cierpienie w razie jego straty. Może się zatem okazać bardzo praktyczny i pomocny, może uratować od rozpaczy. Z drugiej strony rozrastała się ciepła, puchata i irracjonalna potrzeba ukochania nowego życia w sobie – głaskania go, mówienia do niego, dbania o nie, w kompletnej ignorancji poprzedniego strasznego doświadczenia. Ta pierwsza siła prowadzi do fenomenu zwanego przez dr Evę Reich „zimnym łonem” – trudności w przywiązaniu się do kolejnego dziecka po stracie poprzednich są wszak sposobem obrony przez kolejnym zranieniem. Praktyka psychologiczna pokazuje, że wynikający z tego brak więzi z matką jest dla dzieci bardzo destrukcyjny, trudny do przepracowania. Pamiętam, że gdy się o tym dowiedziałam, bardzo się przestraszyłam. Śniło mi się nawet, że już urodziłam i pobiegłam na jakieś zebranie zawodowe zostawiając dziecko w samochodzie. Szybko o nim zapomniałam. Dopiero po kilku godzinach przestraszona pobiegłam sprawdzić, czy nie było mu w tym aucie za gorąco. Obudziłam się z krzykiem, że nie mam więzi z Juniorem (jak wówczas nazywaliśmy Syna).
I o ile więź zbudowałam, co wymagało odwagi zaryzykowania kolejnego bólu utraty, to sam strach nie zniknął zupełnie. Był sobie z nami całą ciążę – raz bliżej, raz dalej. Próbowałam nie panikować, ale było kilka momentów, kiedy mi się to nie udało zupełnie, i kilka takich, w których byłam mocno zaniepokojona. To absurdalne, ale doświadczenie nauczyło mnie, że śmierć przychodzi albo w 1. trymestrze, albo na końcu ciąży, więc w tych okresach bardziej się bałam. Byłam pod pieczołowita opieką medyczną, ustaliliśmy, że poród będzie wywołany w 38. tygodniu ciąży, żeby nie czekać na 39. tydzień, kiedy Mila nie wiedzieć czemu umarła. W 37. Tygodniu zostałam hospitalizowana. I mimo całego mojego oporu wobec medykalizacji, to chyba była dobra decyzja, bo wobec ciągłego (częstego) monitoringu, czułam się spokojna, chyba prawie zupełnie nie bałam się już wtedy śmierci Syna.
Przed zajściem w trzecią ciążę myślałam, że będę się nią bardzo cieszyć, bo przecież nie wiadomo, czy poza nią coś będzie… ale nad radością górowało zmęczenie. Pod koniec miałam wrażenie, że jestem już 20 miesięcy w ciąży i mam dosyć. Chcę wreszcie doświadczać tego etapu po, który do tej pory nie był mi dany!
Kiedy patrzysz na swojego synka, powracają czasem myśli o Waszych dzieciach, które zmarły? Jak sobie z tym radzisz?
M.L. Tak, te myśli często są we mnie „w tle”, a czasem wypływają na pierwszy plan. Najczęściej dotyczą drugiego Dziecka – pewnie częściowo dlatego, że w pierwszym przypadku nie było jeszcze terminu porodu, trudniej o jakieś daty i wyobrażanie sobie jakie teraz by było, a częściowo dlatego, że jak wspomniałam, mam poczucie, że tamta Dusza wróciła w drugiej ciąży.
I tej dwuletniej dziewczynki zaglądającej teraz do kołyski synka, jeżdżącej na specjalnej dostawce dla starszego dziecka domontowanej do wózka, dziewczynki, której zaplatam włosy i kupuję sukienki – bardzo mi brakuje. Tęsknię za nią. Nie wiem, czy sobie z tym radzę. Po prostu pozwalam tej tęsknocie być, pozwalam sobie się powzruszać. Staram się tylko nie żywić tego smutku, nie podtrzymywać dłużej, niż on sam potrzebuje zaistnieć. Wolę też nie płakać przy Miłoszu. Raczej w jego obecności przychodzi do mnie Szczęściosmutek (gr. harmolipi)– ogromne wzruszenie i wdzięczność, że on zdecydował z nami zostać; uczucia tym intensywniejsze, że doświadczyłam też innych scenariuszy.
***
Oczywiście, doświadczenie bycia matką/rodzicem żywego dziecka, zmienia ogromnie dużo w percepcji straty dzieci, ale sama kolejna ciąża, czy urodzone już zdrowe i żywe dziecko nie uleczają ran automatycznie. I sam czas też tego nie robi! Śmierć dziecka jest wielką Lekcją i trzeba ją odrabiać. Ja moją odrabiam nadal. Mam poczucie, że moje Dzieci postawiły mnie wobec jakiejś Wielkiej Mądrości, na którą jestem za mała. I próbuję urosnąć, żeby objąć to, co nam się przydarzyło.
Rozmawiała Milena Pacuda, psycholog Fundacji Nagle Sami, prowadząca m.in. grupę dla kobiet po poronieniach i stratach okołoporodowych
Wszelkie prawa zastrzeżone Fundacja Nagle Sami. Kopiowanie zabronione. Cytowanie tylko i wyłącznie z podaniem źródła.